czwartek, 27 października 2016

Dr Strange - Recenzja najnowszego dzieła ze stajni Marvel Cinematic Universe. Bez spoilerów.


Pasy zapięte? Gotowi na niesamowite efekty, pomysłową i intensywną akcję, ciekawych bohaterów odstających od kiczu superhero oraz częsty humor, który działa niemal za każdym razem? A wszystko to w filmie, który co chwile ociera się o sztampę lub prostotę, zręcznie skręcając w bok za każdym razem, kiedy pojawia się na drodze napis "to już było" w stronę drogowskazu"a spójrzcie na to!".  No to zaczynamy!


1. Dr Sherlock Strange


"It's good to be a king" - Mel Brooks raczył nas tym żartem w jednym ze swoich odjechanych filmów, a ja pozwolę sobie nieco nawiązać do tych słów przerabiając je na "Jak dobrze mieć pieniądze". A jeszcze lepiej, kiedy je mając można zainwestować w sztab ludzi, którzy wiedzą co robią. Już od dłuższego czasu zauważam, że w Disneyu siedzi ktoś, kto ogarnia temat Marvela, Gwiezdnych Wojen, popkultury i całej bandy geekowskich upodobań i wie, gdzie co wstawić, gdzie co dać i kogo wybrać na rolę. Tak, zauważyliście, że ciężko wskazać chociaż jednego aktora, który byłby nie trafiony na powierzoną mu rolę? Tam, gdzie w sąsiednim obozie trwają walki, czy Leto nadaje się na Jokera, Margot Robbie to wymuszona pięknisia jako Harley, a Affleck zmienia się w Sadlecka w pomieszanym kinowym Snyderversie - tak każdy casting ze stajni Marvel Studios to strzał w dziesiątkę. 
Kiedy postanowiono wybrać Cumberbatcha na rolę Stephena Strange'a aż cmoknąłem na głos z zadowolenia. To było celowe. Przecież to Sherlock Holmes! Geniusz, egocentryk, socjopata - odegrany przez te aktora tak dobrze, że obecnie ten jest rozchwytywany przez reżyserów i grafik ma napięty do granic możliwości. Ten kto zna komiksowego Dr Strange'a wie, że ma wiele cech Sherlocka. Studio zatem postanowiło mądrze dobrać aktora, którego nie tylko znamy i lubimy w takiej roli, ale który też ma świetny warsztat i pasuje wizualnie do naszego protagonisty. 
Wyszedł z tego iście przydługi wstęp, ale gdy od tak dobrych posunięć zaczyna się budować film, łatwo potem iść za ciosem i dokładać coraz to smakowitszych elementów do tego czekoladowego tortu, jakim okazał się być Dr Strange.

2. Lepiej niż "Incepcja".

Wybrałem się na wersję filmu 3D w IMAX - tak też chciałbym i Wam polecić. Oczywiście, jeśli nie macie sporych problemów z chorobą lokomocyjną, gdyż pierwsze minuty filmu to wartka akcja, gdzie bohaterowie poruszają się w przód, kamera się kręci, świat niczym w "Incepcji" Nolana obraca, a między tym wszystkim błyskają strzały magii iskrząc nam przed oczami. Potem jest albo słabiej, albo po prostu się przyzwyczajamy do tej wizji, ale początkowo nawet mi zakręciło się w głowie. Wielkie pochwały za jakość tych efektów, choreografię i przemyślane ujęcia. Nie jest to co prawda artystyczne arcydzieło, ale od innych filmów akcji (patrz: BvS) odbiega tak znacznie poziomem, że zostawia konkurencję właściwie w tyle. 
Zadałem po seansie na głos pytanie: "Czy właśnie te efekty nie wpływają na to, że jesteśmy tak zachwyceni filmem? Czy tak samo bylibyśmy nim zachwyceni, gdybyśmy go widzieli na DVD w salonie?". Odpowiedź przyszła pewna: "Tak, tak samo". Muszę się z tym zgodzić. 
Musicie od razu wiedzieć, że nie jest to film, który wejdzie na szczyty kinematograficznej zabawy sztuką niczym "Grand Budapest Hotel" albo poruszy każdą nutę duszy jak "Zielona Mila". 
Dr Strange od początku chce dobrze bawić i nie nudzić - i na młot Moradina - wychodzi mu to jak nikomu przed nim.
Nie pozwala odetchnąć, a każda scena, każda kolejna sceneria jest inna, przemyślana, naszpikowana oryginalnymi pomysłami, dobrym humorem oraz smaczkami (zwróćcie uwagę na nazwę ulicy kiedy Strange już jako mag ląduje po raz pierwszy w Nowym Yorku!). 
Dostarcza rozrywki w sposób mistrzowski - tego od takiego kina oczekuję i tego dostałem.
ALE NIE TYLKO TEGO!
Jakimś sposobem twórcom udało się dopchnąć jeszcze delikatnie wątek miłosny (w tle, nie istotny, krótko, niemal mgliście, ale chwyta za serce), rozwój postaci i dokładny zarys charakterów postaci oraz parę wartości moralizatorskich. Tak więc od latania oczami po ekranie i śmiania się do rozpuku przechodzimy do dumania nad głębią niektórych spostrzeżeń bohaterów oraz zachwytem nad pomysłowością protagonisty - czy też jego arogancją i ego. 
Nie ma szans na nudę - a przecież nuda jest najgorszym zagrożeniem dla takich filmów!

3. Na słabszą postać dobrego aktora - stać nas!

No i tutaj pojawia się mały cień. Taki, który pojawia się co chwila w filmach Marvela. Antagonista. Villain jest po prostu ... nijaki. Studio doskonale o tym wiedziało, gdyż w filmach typu origins ciężko upchnąć jeszcze rozwój ciekawego przeciwnika, przez co dostajemy postaci typu Ronan ze Strażników Galaktyki (jakże niesamowity film i jakże nijaki przeciwnik wzięty z czapy!). 
Tutaj twórcy jednak wrócili do sentencji, którą zacząłem tę recenzję, zawoławszy "dobrze mieć kasę!" i zatrudnili Mads Mikkelsena, aktora znanego chociażby z roli serialowego Hannibala Lectera, Tam gdzie zarys antagonisty traci, tam nadrabia niesamowita charyzma aktora. Nadal nie jest idealnie, ale nie jest tak nudno jak w przypadku w/w Ronana. 
Kiedy też zdejmie się otoczkę wizualiów, humoru oraz świetnej gry aktorów (brawa za postać Wonga!) zostaje raczej klasyczne origin story, w pewnych miejscach nieco przyspieszane (bardzo szybkie postępy - od byłego lekarza do największego mistrza magii), a w niektórych wręcz spowalniane na siłę (tu przykład pominę, obiecałem brak spoilerów). 
Tylko, że cała reszta jest tak umiejętnie nałożonym makijażem, że nikt z nas nie powinien i nie zwraca uwagi, że gdzieś tam jest jedna mała zmarszczka i mały pryszcz. Bo po co? No i czy to coś zmienia dla ogólnego wrażenia?
Nie.

4. Dajcie mnie tego wincyj!

Och i z jaką radością wychodzi się z kina, analizujac każdy fragment, wspominając żarty i sceny i pragnąc więcej. Więcej Dr Strange'a, więcej Marvela i więcej tak dobrych decyzji Marvel Studios. 
Dla tych co zostali po napisach ślinka cieknie jeszcze bardziej intensywnie, a ja z radością patrzę na Disneyowski kalendarz na kolejne 12 miesięcy... 
Gwiezdne Wojny: Łotr Jeden, Thor Ragnarok, Avengers 3, Spider-Man, Czarna Pantera i moi ukochani STRAŻNICY GALAKTYKI 2! 
Do zobaczenia zatem z Wami tutaj i na kanale przy okazji tych oraz innych premier, a kto jeszcze nie był w IMAX na Dr Strange niechaj wie, że arkana magii i świetnej rozrywki oczekują jego obecności niezwłocznie!
Bywajcie podróżnicy.

Paweł "Ataman" Atamańczuk.

środa, 9 marca 2016

Deadpool vol 3: Dobrzy, źli i brzydcy. - Recenzja komiksu.

 

Zaczęło się od siekania ożywionych prezydentów USA przy rzucaniu dowcipami o raku, penisie i seksie, a przeszło w ... stratę, ból, cierpienie, rodzicielstwo, odkrywanie przeszłości, wykorzystywanie, obozy śmierci oraz godzenie się z własnym parszywym losem. Deadpool odkrył przed nami swoje najbardziej skryte karty i trzeciej części serii "Marvel Now!" będziemy mieć okazję by nasze emocje i uczucia zostały poddane solidnemu sparingowi bez rękawic bokserskich prosto w trzewia. Oto jak prezentuje się "The good, the bad and the ugly" - czyli po naszemu pozwoliłem sobie to przełożyć na "Dobrzy, źli i brzydcy"*.


1. Biały alfons.


Cała historia zaczyna się bardzo niepozornie. Ponownie retrospekcja z lat dawniejszych jawi się jako żart - kolorowo stylizowany komiks na modłę lat 60tych w chaosie. Jednak szybko te wspomnienia przechodzą w czasy obecne i normalną kreskę.
Deadpool bawiąc się w superbohatera dołącza się na siłę do Luke Cage'a oraz Iron Fista - bohaterów do wynajęcia - by powstrzymać "Białasa". Alfonsa, który swoje moce i zdolności zawdzięcza Mandarinowi. Tak napotyka więzioną przez niego kobietę, z którą szybko zawiązuje relacje in flagranti delecto.
Wiele lat później biały alfons powraca, a to przypomina wydarzenia z życia Deadpoola, które z jakiegoś powodu uleciały z jego umysłu. Cała ta historia jest tylko pretekstem by pchnąć fabułę do przodu.
Taki zabieg wydaje mi się bardzo słuszny. Pozwala się rozerwać czytelnikowi i pośmiać, a przy okazji przypomnieć też nieco co działo się w "Łowca Dusz" - gdyż wydarzenia te są kontynuacją vol.2. 

2. Jak Komórczak. Walka z przeszłością. Powaga.


W poprzednim tomie mieliśmy motyw złodziei narządów i tym razem on powraca. Wade jednak
nie pozwala się przechytrzyć, co owocuje odkryciem przez niego bardzo niewygodnej prawdy - ponownie jest on wykorzystywany przez ludzi powiązanych z Bronią X.  Projektem tworzenia mutantów w celach wojskowych, którego on sam był efektem.
Jak wiemy Deadpool ma zdolność kompletnej regeneracji niemal od jednej komórki - tym sposobem stał się dawcą-na-siłę dla specjalnego projektu.
Ponownie. 
Piszę o tym zdradzając tą część fabuły głównie po to by dać przykład jak wielkie mamy zarysowanie poważnych problemów dotyczących samego protagonisty.
W tym komiksie przez większość stron możemy zapomnieć o głupkowatych żartach i docinkach Deadpoola. W pewnym momencie, kiedy łączy się w drużynę razem z Wolverinem (który z jakiegoś powodu stracił swój healing factor) oraz Kapitanem Ameryką, jego przeżycia i uczucia są zaskakująco brane pod uwagę przez wspomnianą dwójkę.
Martwi się o niego zarówno sam Logan jak i Steve Rogers - a ten reaguje to bólem, to wściekłością, to gniewem a nawet kompletną rozpaczą.

3. To coś nowego...


... Dla mnie przynajmniej. Po poprzednich dwóch tomach, gdzie te motywy były odpowiednio wymieszane z akcją i humorem, ten solidny, głęboki i poważny wątek tak bardzo poszerzający charakter samego Wade Wilsona o nowe, dobre cechy momentami aż mnie przypierał do muru. Głowiłem się i troiłem by zrozumieć co może czuć człowiek, którego wielokrotnie wykorzystano, który boryka się z szaleństwem, ma w swojej głowie drugą jaźń zabitej agentki T.A.R.C.Z.Y, który nie może normalnie wyglądać, żyć..nawet umrzeć! Który jest pogardzany i nienawidzony przez innych, a to wszystko zakrywa w płaszczyku dowcipów i udawanej znieczulicy.

Wspominałem o tym przy okazji "Martwych Prezydentów" oraz "Łowcy Dusz", ale stopień tego zabiegu w "Dobrzy, źli i brzydcy" przerósł moje oczekiwania i to pomimo mocnego żartu z samego początku.

4. Seria wciąga coraz bardziej!


Ten tom jest zdecydowanie najlepszy ze wszystkich. Póki co. Ma świetną akcje, umiejętnie
dawkowany i wyważony humor, emocje, uczucia i przeżycia ( związane nawet z dzieckiem Deadpoola), które sprawiają, że nieraz odsuniemy komiks na bok po to by dokładnie przemyśleć i przeanalizować to co właśnie przeczytaliśmy.
Brawo za ten wolumin dla autorów i brawo dla samej serii, która jeśli utrzyma poziom będzie przeze mnie chyba najchętniej polecaną ze wszystkich, które dotąd miałem przyjemność poznać.
Nie jestem znawcą sztuki artystycznej więc celowo pominąłem wnikanie w kreskę i styl. 
Powiem tylko, że mi bardzo odpowiada, gdyż zarówno sposób pokazania akcji, dynamizm kolejnych kratek jak i szczegółowość nie pozostawiają u mnie niedosytu.
Jeśli zastanawiasz się, czy sięgnąć do dziwacznego konceptu "Martwych Prezydentów" wydanych niedawno przez Egmont w Polsce, mogę Ci obiecać, że dla dwa tomy przeżyjesz jedną z najlepszych przygód swojego życia, dzięki temu, że sięgnąłeś po pierwszy tom i poczekałeś na kolejne.

Dobra robota, Marvel!

Deadpool vol.3 "The Good, The Bad and the ugly"
Ocena: 10/10.

Ataman z AtaTV.


* - Wciąż nie jest znane oficjalne polskie tłumaczenie, gdyż równie poprawne wobec fabuły byłoby zastosowanie liczby pojedynczej - Dobry, zły i brzydki. Tyczyłoby się to wtedy samego Deadpoola. Ja postanowiłem jednak objąć tym znaczeniem pozostałe postaci ukazane w najważniejszych momentach komiksu, do których też to by pasowało. Stąd moje tłumaczenie.

wtorek, 1 marca 2016

Deadpool vol.2 : Łowca dusz. - Recenzja komiksu



O ile przy omawianiu poprzedniej pozycji serii "Marvel Now!", czyli "Deadpool: Martwi prezydenci" miałem spore obiekcje co do samego konceptu zaplecza historii, tak w "Łowca Dusz" jestem po prostu geekowsko całkowicie spełniony. 
Deadpool powraca w kontynuacji wydarzeń z pierwszego tomu i robi to nie tylko z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru, ale też coraz odważniej poruszając bardzo poważne tematy tragizmu swojej postaci. 

1. Z diabłem pakty - licha sprawa. 


Komiks rozpoczyna nam... żart. Kilka stron stylizowanych na kanwę komiksów z lat 60tych ze świata Marvela, w których wydarzenia są przekoloryzowane a do tego mocno gloryfikujące protagonistę. Szybko można się zorientować, że jest to zabawny sposób na małą retrospekcję i wprowadzenie do wydarzeń z przeszłości w taki sposób, w jaki opowiedziałby nam to sam Wade Wilson. Tam właśnie poznajemy naszego antagonistę - Vortisa, demona na usługach samego Mephista, króla piekła. Vortis zbiera dusze dla diabła za pomocą paktów.
Tak, fani "Supernatural" mogą tutaj czujnie zastrzyc uszami, gdyż wygląda to bardzo podobnie. Korzyści i zdolności, które otrzymują śmiertelnicy w zamian za swoje dusze nie przekładają się na konsekwencje z prostych haczyków wynikających z podpisanej umowy. Tak właśnie Vortis wyręcza się czyimiś rękami by danego delikwenta ukatrupić i zabrać jego duszę nieco wcześniej.
Takim kolesiem "od czarnej roboty" staje się pewnego razu nasz kochany Deadpool, który jednak jeszcze sprytniej obchodzi kruczki umowy, a sam Vortis zostaje ukarany przez Mephista.

2. Agentko Preston - precz!


Tutaj przechodzimy do głównej fabuły, gdzie postamy się uniknąć spoilerów, lekko ją tylko nakreślając. Zaraz po wydarzeniach z "Martwych Prezydentów" stajemy przed zadaniem - wyrzucić agentkę Preston z głowy Deadpoola, który na swój pokrętny sposób zaprzyjaźnij się i z nią i nieudanym magiem Michealem i ...pewnym duchem. 
Do tego wszystkiego powraca postać Vortisa, który szantażujac Deadpoola znów robi z niego chłopca na posyłki. 
Nasi bohaterowie zatem stają przed trudnym zadaniem pomocy przyjaciółce, obrony przed sługą piekła oraz przechytrzeniem jego samego. Prostolinijność w działaniu i rozumowaniu Wade'a nie wydaje się ułatwiać całej sprawy.

Muszę przyznać, że cały ten zarys fabularny sprawdza się o niebo lepiej niż w poprzednim tomie, dając pole do rozwoju głównych postaci, a nawet znajduje miejsce dla całej masy bardzo barwnych cameo. 
Oto na jakiś czas na kartach komiksu zagoszczą Spiderman, Luke Cage, Jessica Jones czy nawet Daredevil. To niesamowite, że w tak krótkich chwilach, kiedy ich widzimy, autorom udało się poprawnie oddać ich postaci oraz zrobić apetytu na każdą z nich! 

3. To wszystko działa! Żart i powaga.


Tak, powtórzę to raz jeszcze. Cały ten komiks działa. Zarówno żarty - których pełno, akcja, występy gościnne czy chwile poważne. To co daje się mocno odczuć to to, jak Deadpool mimo często dobrych zamiarów jest nielubiany przez innych "superbohaterów". Spiderman go po prostu nienawidzi, Daredevil się nim brzydzi. T.A.R.C.Z.A. uważa go za zło koniecznie i robi w konia, a Avengers nie uznaje za bohatera (może i słusznie?). Odniosłem wrażenie, że jako takie ambiwalentne uczucia wobec niego miała Jessica Jones, co też dobrze ukazuje jej charakter.
Decyzje podejmowane przez Wade'a są decyzjami kontrowersyjnymi, skrajnymi. Jednak to co ciężko dostrzec, to fakt, że ciężko podejmować słuszniejsze na jego miejscu. Deadpool ewidentnie ma ciągłego pecha i gdyby nie żarciki maskujące jego paskudne życie byłby postacią tragiczną niczym Adaś Miauczyński w serii filmów Kotarskiego. 
To o czym mówię zresztą daje się mocno odczuć pod koniec komiksu, co bardzo pozytywnie wpływa na emocje związane z lekturą. Oto co chwile miałem okazje do parskania ze śmiechu na przemian z dosyć głębokimi i refleksyjnymi myślami - szczególnie jak na "komiks o superbohaterach", który notabene ma u większości społeczeństwa z góry przegraną pozycję. 

4. Zatem... warto?


Egmont szykuję dla Polskich czytelników naszą rodzimą wersję, ja jednak zaopatrzyłem się w wersję prosto z USA - co niestety pociągnęło za sobą zdecydowanie większe koszty. Zarówno wysyłka jak i cena komiksu przewyższa ponad dwukrotnie wartość polskiego wydania. Z tego powodu polecałbym jednak poczekać - szczególnie iż cały komiks po półtorej godziny spokojnej lektury idzie skończyć. 
"Łowca Dusz" podobał mi się dużo bardziej niż "Martwi prezydenci", a tych przecież oceniłem pozytywnie. Co ciekawe wszelkie słuchy donoszą, że "Deadpool vol.3", który już mnie płynie (bądź leci) jest jeszcze wyżej ocenianą pozycją!
Zdecydowanie zachęcam wszystkich do lektury, nawet tych, którzy Marvela znają średnio, komiksy czytali w dzieciństwie, a Deadpoola znają jako Ryana Reynoldsa.
Czasy się zmieniają, superbohaterowie też.

Deadpool vol.2 : Łowca Dusz (Sould Hunter)
Ocena: 9/10
Zapraszam do studio nagrań Kraków.

Paweł "Ataman" Atamańczuk




czwartek, 18 lutego 2016

Deadpool: Martwi Prezydenci - Recenzja komiksu.






Żarty o raku. Żarty o śmierci. Żarty o wszystkim. Krew, akcja i łamanie czwartej ściany. Do tego tragizm. Taki jest Deadpool, który powoli przebija się ze świata niszowego komiksu do szerszego kręgu odbiorców. Dzięki wydawnictwu Egmont w Polsce możemy cieszyć się pierwszym komiksem z tym nietuzinkowym antysuperbohaterem. "Deadpool: Martwi Prezydenci". Warto się z tym zapoznać?

1. Jestem Deadpool i lubię czimiczangi.


Pozwólcie, że pominę sobie pełną introdukcję postaci Deadpoola. Jeśli trafiła/eś tutaj szukając opinii o powyższym produkcie prawdopodobnie niejako jesteś zaznajomiony z tą ikoną komiksów Marvela, a jeśli nie to powyższa pozycja może być nie dla Ciebie. Wtedy polecam najnowszy film kinowy z Ryanem Reynoldsem wytwórni 20th Century Fox, gdyż jest to kino dobre, przeciętne fabularnie ale bardzo silne humorem i aktorsko, a przede wszystkim niezwykle dobrze zapoznające wszystkich z postacią Wade'a Wilsona. 

Postać Deadpoola to nie tylko żarty rzucane na prawo i lewo, nie tylko odradzanie się z każdej rany przy intensywnej akcji, nie tylko liczne cameo z całego uniwersum Marvela lecz także prawdziwa tragedia głównego protagonisty. Dzieła, które potrafią połączyć powyższe zasługują na naszą uwagę, gdyż wbrew pozorom i temu, co możemy powierzchownie zauważyć u Wade'a, jest to na prawdę trudny zabieg. 

Duggan i Moore wykonali robotę idealnie, chociaż set up jest nieco nietuzinkowy i na pierwszy rzut oka może zniechęcać....

2. Lincoln i ekipa wstaje do życia i chce zniszczyć USA... wait, whaaaaaat? 


"To zaszczyt służyć państwu, w którym sieję najwięcej zniszczeń".

No i właśnie... Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Marvela, DC i kino amerykańskie szczerą, bezkompromisową miłością co nie oznacza, że jako Polak, europejczyk, nie jestem znudzony i zmęczony wszechobecną amerykanizacją. Musimy jednak pamiętać, że kolejną domeną komiksów/gier/animacji/filmów spod szyldu "Deadpool" są głównie takie setupy, w których nijak nie szłoby umiejscowić innych herosów. Taki właśnie jest nasz protagonista - kompletnie nietuzinkowy, łamiący czwartą ścianę, praktycznie nieśmiertelny i chory psychicznie. Postawienie go do walki z byle villianem pokroju Ultrona nie działałoby tak dobrze.

Zatem pewien nieudaczny mag przyzywa w swojej mylnej patriotycznej chuci zmarłych prezydentów, a ci miast pomóc zaczynają siać spustoszenie. T.A.R.C.Z.A. chcąc zachować wszystko w tajemnicy i załatwić sprawę po cichu nie przyzywa Avengersów, lecz odnajduję inny sposób: wynajmuje Deadpoola. 
Za grube pieniądze, gdyż tylko tak on pracuje.

Mimo pewnej niechęci z początku muszę przyznać, że całe zestawienie działa... wybitnie. Wade jako kanadyjczyk sam komentuje jak mało ważni są dla niego ci prezydenci rozprawiając się z każdym z nich na swój fikuśny sposób. 

3. Nie tylko humor.


Większość komiksu przeleci nam jako wartka akcja z humorem i pewnymi smaczkami pokroju gościnnych wystapień Thora, kapitana Ameryki czy nawet Doktora Strange. Dla tych, których humor jadący po bandzie przypadł do gustu ten komiks będzie niemal jak dobra komedia wysokich lotów. Aż chciałoby się to zobaczyć na ekranie. 

Tutaj wchodzi jednak to o czym wspomniałem na początku recenzji - Wade jest postacią tragiczną. Targają nim żal, nienawiść, choroba psychiczna, strata i cierpienia, które doznał. Chowa to wszystko pod płaszczyk humoru, który jednak nie zawsze działa.

Tak właśnie w pewnej chwili docieramy do motywów komiksu pełnego powagi, uczuć i nawet przesłania. Nie mam zamiaru tutaj niczego zdradzać, ale zapisuje to na wielki plus, że po tak intensywnej akcji pełnej żartów nagle autorzy przypominają, że seria Deadpool nie jest komedią i parodią Marvela, a pełnoprawną jego częścią.
Paradoksalnie chyba najbardziej sprowadzająca czytelnika na ziemie po bajecznych przygodach pokroju Avengers, X-men czy Strażnicy Galaktyki.

4. Warto?


Warto. Scenariusz komiksu jest przemyślany i udany, chociaż nie spodziewajmy się ambitnej fabuły. Jak już wspomniałem na początku - często dla Deadpoola setup jest tylko pretekstem by on sam mógł błyszczeć w swojej formie. 

Kolejnym argumentem za jest zarówno dynamiczna kreska jak i w tejże konwencji utrzymane tempo i akcja. Jednym z argumentów, dla których zawsze wolałem mangi była właśnie nużąca statyczność komiksu amerykańskiego - tutaj nie musimy się tego obawiać. 

Antagonistów tego komiksu mogę wybaczyć, jednak nie oznacza to, że uważam ich za dobry pomysł. Jest ich zbyt dużo i nie wiele dla mnie znaczą - domyślam się, że dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych wprowadzają nieco dodatkowej komedii. Trochę jak dla Polaków prezydent Duda "kradnący" kwiaty na grobie...
Z niecierpliwością jednak czekam na ciekawszych villanów jak i więcej interakcji Deadpoola z postaciami pokroju Spider-man czy Avengers.

5. Do zobaczenia!


Wydawnictwo Egmont szykuje kolejne tomy przygód Wade'a Wilsona, a ja już szykuje mój portfel na te perełki... a i Wam polecam się nieco szarpnąć, gdyż macie przed sobą przygodę z dużą ilością dobrego humoru, akcji, emocji oprawionej w solidnie wydane papierowe wydanie.

Już niebawem na kanale AtaTV na YouTube recenzja filmu DEADPOOL - koniecznie daj subskrybcję, by tego nie przegapić! Kliknij tu -->  AtaTV channel

Deadpool: Martwi Prezydenci
Ocena: 9/10
Wydawnictwo Egmont.


poniedziałek, 1 lutego 2016

"Kościany Galeon" - Jacek Piekara. Recenzja.


Bardzo rzadko się zdarza bym miast zrobić filmik napisał posta na tym blogu. Robię to jednak z dwóch powodów. Pierwszy to ogromny szacunek dla mistrza pióra jakim jest dla mnie pan Jacek Piekara i jego kreacja świata inkwizytorskiego, a drugi to tworzony przeze mnie film z aktorami na podstawie jego książek i promujący jego dzieła. To drugie pewnie będzie powstawało koło 2óch miesięcy, ale uwierzcie mi moi mili -warto zaczekać. Szczególnie iż po przeczytaniu tej recenzji możecie mieć bardzo mieszane uczucia co do całego cyklu jak i dzieła, które mam zamiar przeanalizować. 

To powiedziawszy przejdźmy zatem do recenzji.

 

*** Inkwizytor Madderin? Co to? ***


Dla tych, którzy kompletnie nie wiedzą z czym jeść książki o Mordimerze Madderdinie krótkie słowa wstępu. Protagonista jest inkwizytorem służącemu chrześcijańskiemu kościołowi w nieco alternatywnej wizji świata. Jezus nie umarł na krzyżu - zstąpił z niego i niosąc krew i ogień wyrżnął w pień prześladowców. Wiara, którą po sobie pozostawił przypomina nieco bardziej surową wersją tej znanej nam z realnego świata. Do tego należy dodać autentycznie istniejące złe moce i demony i czarownice, które może dla szarego człowieka wydają się być legendami i bajaniami, dla inkwizytora są chlebem powszednim uciążliwej pracy i walki ze złem czy herezją. 

Na mojej półce malują się wszystkie książki z serii powoli dobijające do magicznej liczby dziesięciu części sagi. Po czterech zbiorach opowiadań autor postanowił się cofnąć w czasie i przedstawić wydarzenia poprzedzające służbę Mordimera w szeregach elity inkwizytorskiej u biskupa Hez Hezronu. 

Tak właśnie powstała sinusoidalna jakość dzieł z serii "Ja Inkwizytor". Upraszczając: "Wieże do nieba" - dobre. "Dotyk zła" - słabe. "Bicz Boży" - dobre. "Głód i pragnienie" Bardzo dobre. W końcu dotarliśmy do najdłuższej i najbardziej obfitej ksiązki "Kościany Galeon", który był wielokrotnie przekładany.

*** Sinusoida wad i zalet ***


Tutaj jest właśnie jeden z głównych problemów, które mnie męczą. Nie rozumiem sensu objętości
tego dzieła. Czytając pierwsze 200 stron człowiek zdaje sobie sprawę, że poza krótkimi pozytywnymi efektami przesłuchania i licznych rozmyśleń oraz rozmów protagonisty z jegomościem van Dyke'em nie dzieje się nic. Absolutnie nic. 

Nie zrozumcie mnie źle moi mili. Kocham jakość jak i ilość smaczków jakimi raczy nas autor zarówno w tej jak i innych książkach serii, ale tutaj jest ich zdecydowanie zbyt wiele. Ma się wrażenie, jakby miały one zapchać na siłę brak pomysłu na pchnięcie fabuły do przodu, a gdy ta w końcu rusza to jesteśmy już lekko znudzeni. Całą przygodę zajmującą bagatela ponad 400 stron tak na prawdę dałoby się zamknąć w nieco dłuższym opowiadaniu. Takim na modłę z końcówki "Łowcy dusz" z serii zbioru opowiadań. No i... byłoby to lepszą decyzją. 

Dla kontrastu podoba mi się za to rozwój postaci Mordimera. Z poprzednich książek poznaliśmy go jako młodzieńczego inkwizytora z przerostem własnego ego, a tutaj mamy powoli dojrzewającego służbistę, z większą ilością doświadczenia i takiego, który nabrał nieco pokory. 
Nieco - bo tak już mu zostanie, za co przecież go kochamy. 
Mordimer jest pragmatykiem, lojalnym wobec idei, a do tego skurwielem. Tak ma być. To nie Don Kichote - to miecz w rękach aniołów i młot na czarownice, żyjący w świecie, gdzie słabsi przegrywają. Zawsze. 

Dlatego ja się pytam: czemu Mordimer nie wnosi w tej przygodzie niemal nic? Tak, to mój największy zarzut. Protagonista popełniał masę błędów zarówno w przeszłości jak i przyszłości względem tej części, ale zawsze coś robił od siebie. Albo przechytrzył, albo znalazł pomoc, albo po prostu olał sprawę w swój pokrętny sposób tłumacząc się pasującą ku temu logiką. 
Tutaj pierw jest marionetką w dłoniach przełożonego, potem lata od tajemniczej istoty w wizjach do tajemniczego demona na wyspie ( i by uniknąć spoilerów muszę pozostać na takiej ilości szczegółów), po to by nawet końcówka książki i największy żart w fabule okazał się być zasługą pewnego jegomościa. Właściwie nie wnosi nic poza konfliktem z lokalnymi inkwizytorami, ale jest to kwestia krótka i mało istotna dla fabuły.

Znów dla kontrastu: pomimo dłużyzn i bardzo słabej fabuł podoba mi się za to język. Jacek Piekara jako pisarz wszedł na kolejny poziom i pisze nie tylko świadomie, umiejętnie łącząc język zawiły z prostotą pozwalającą zrozumieć tekst nawet niedzielnemu czytelnikowi. Smaczki, zabawy językiem i kreacje świata też należy zaliczyć na plus. 
Dzięki temu zarówno interesujące dialogi jak i opisy powinny nas usatysfakcjonować. To jednak nie film Millera, by piękne zdjęcia rekompensowały lichą fabułę. W książce to winno być najważniejsze.

Plusem mogą być też postaci poboczne, gdyż zarówno Van Dyke, doktor oraz tajemnicza postać z wizji potrafią momentami bardzo sobą zainteresować.

Paradoksalnie bardziej niż sam protagonista, a to on właśnie interesował najbardziej.

Nie tym razem.

*** Warto zatem? ***


Autor wyraził w słowach wstępu nadzieję, że długi czas oczekiwania zostanie wynagrodzony przez dzieło, które trzymałem w rękach i niestety z bólem w sercu nie mogę tego mu powiedzieć. Jest to według mnie najsłabsza część cyklu, który jednak sam w sobie broni się doskonale i plasuje u mnie jako druga saga fantasy zaraz po Wiedźminie.

Szkoda tylko, że książka jest wydłużana na siłę, fabuła nudna i mało zaskakująca, a najciekawszy plot twist to jeden ze smaczków - a nie główny ciąg fabularny. 
Smaczki, sam Mordimer oraz świat, który ja, jak i wielu z Was pokochaliśmy powinien mimo wszystko zachęcać do zapoznania się z "Kościanym Galeonem", chociażby po to by samemu sprawdzić, czy moje rozczarowanie jest słuszne, czy jest wynikiem zbyt wysokich oczekiwań i ciągłego przekładania premiery.

Raz wystawiam ocenę, raz nie - bo mogę. Tutaj nie umiem się zdecydować, ale chyba ostateczny werdykt plasuje się gdzieś w okolicach  6/10.

Za książkę dziękuję akcji Polacy Nie Gęsi oraz wydawnictwu Fabryka Słów.





Zapraszam na mój kanał AtaTV oraz do przeczytania innych wpisów na blogu.
studio nagrań kraków

Paweł "Ataman" Atamańczuk.

Zapraszam na drukarnia cyfrowa kraków oraz studio nagrań kraków.